Strona:PL A Daudet Jack.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

Tym razem hrabina nie przerwała mu. Słuchała pochylona do niego, z głową na ręce wspartą, uśmiechnięta, niby w zachwyceniu. A tak miała skupioną myśl, że chociaż on zamilkł, ona jeszcze słuchała. W salonie przerywał ciszę tylko szmer zegarowego wahadła i szelest przewracanych kartek albumu, nad którem siedziało półsenne dziecko.
Nagle Ida powstała drżąca:
Chodź Jacku, mój kochany, zawołaj Constant, niech cię odprowadzi. Już pora....
— Och! mamo....
Nie śmiał powiedzieć, że go zwykle później odsyłano; obawiał się zmartwić matki, a nadewszystko dostrzedz w jej pięknych, jasnych tak zawsze łagodnych oczach tego gniewnego wyrazu, który go niedawno przeraził.
Matka wynagrodziła go za uległość szczególnej czułości pocałunkiem.
— Dobrej nocy, mały — rzekł Argenton z podwojoną uroczystością i przyciągnął dziecko, jak gdyby do pocałowania.
Jack podstawił mu swoje piękne jasnym włosem objęte czoło.
Dobra noc, panu.
Lecz poeta odepchnął go uniesiony nieprzezwyciężonym wstrętem, popobnym temu, jakiego doznał w czasie obiadu przy obieraniu gruszki.
A jednakże to dziecko nie było podarkiem od „dobrego przyjaciela”.