Strona:PL A Daudet Jack.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

— Nie mogę.... nie mogę — wyszeptał Argenton i upadł na kanapkę, obcierając czoło.
Zdumiony Jack patrzał na matkę, jak gdyby jej zapytywał:
— Co ja jemu zrobiłem?
— Idź, mój Jacku... Odprowadź go panno Constant.
I podczas, gdy pani de Barancy zbliżyła się do swojego poety, ażeby go uspokoić, dziecko ze ściśnionem sercem wracało do gimnazyum Moronvala. Czarna aleja wydała mu się jeszcze posępniejszą w żalu, że musiał tu powracać. Gdy w lodowatej sypialni pomyślał o profesorze, tak wygodnie rozpartym w salonie na kanapie, śród świateł i kwiatów, wzdychał z zazdrością:
— On jest bardzo szczęśliwy... Dokąd tam będzie siedział?
W wykrzyku Argentona: „nie mogę...” w jego wstręcie do pocałowania Jacka była bezwątpienia przesada, pozowanie deklamatorskiej natury; ale w głębi było także szczere i prawdziwe uczucie.
Zazdrościł dziecku, jak dziecko jemu zazdrościło. W oczach jego malec był całą przeszłością Idy, żywym a nawet bardzo żywym dowodem, że inni ją przed nim kochali. Jego duma na tem cierpiała.
Nie dla tego, żeby był bardzo zajęty hrabiną. Raczej można powiedzieć, że w niej kochał samego siebie, że w jej przezroczystych i nai-