Słońce już dogrzewało, gałązki bzu puszczały zielone listki, a nieuprawiona ziemia w ogródku dawała znaki życia, jak gdyby w jej łonie biło skryte źródło. Z uliczki dolatywały głosy dzieci i ptaków w klatkach. Był to jeden z poranków, w których wszystkie okna otwierają się dla wpuszczenia nieco światła do domu i usunięcia cieniów zimy, całego mroku, którym długie noce i dymiące ogniska zapełniają mieszkanie, czas jakiś zamknięte.
Jack myślał sobie, jakby to dobrze było w taki poranek wyjść z gimnazyum, popatrzyć na inny widnokrąg niż wysoki omszony mur, u stóp którego kończył się ogród kupą zzieleniałych kamieni i suchych liści.
Właśnie odezwał się dzwonek przy bramie, i Jack ujrzał wchodzącą matkę, wystrojoną, wesołą, czemś nadzwyczajnie wzruszoną.
Przyjechała po Jacka, ażeby go zabrać na śniadanie do lasu. Wrócić mieli dopiero wieczorem. Podobnie świetne wycieczki odbywali dawniej.
Trzeba było o pozwolenie prosić Moronvala, a że pani de Barancy przywiozła kwartalne pieniądze, można się domyślić, jak uzyskanie tego zezwolenia było łatwem.
— Och! co za szczęście! co za szczęście! wołał Jack, a podczas gdy matka opowiadała mulatowi, iż Argenton zmuszony był wyjechać do Auvergne do umierającej ciotki, dziecko pobiegło przez dziedziniec, ażeby się ubrać. Po drodze spotkało
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/135
Ta strona została skorygowana.