Strona:PL A Daudet Jack.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

ich ogarnie ruch, gwar i kurz dzienny; dzieci z guwernantkami, niemowlęta na ręku w całej okazałości swych długich, białych płaszczykach, starsze zaś z gołemi nogami, rozpuszczonemi włosami. Mijali ich mężczyźni konno i amazonki. Strzeżona i świeżo wygracowana aleja, na której piasku odcisnęły się pierwsze ślady tego przejazdu, wydawała się przy zielonych trawnikach raczej ulicą parku, niż publicznym gościńcem. Równie spokojny, pogodny i rozkoszny widok przedstawiały rozrzucone w zieleni wille, których czerwone cegły i niebieską barwą poranku oblane dachy odbijały się, jak gdyby obmyte świeżem światłem.
Jack unosił się, całował matkę , pociągał Madu za tunikę:
— Kontent jesteś Madu?
— Och! bardzo, panie.
Przybyli do lasu, miejscami zazielenionego i kwitnącego. W niektórych alejach tylko wierzchołki popruszone były zielenią lub zaczerwienione soczystością, co nadawało skąpanym w blasku słońca widok nieco zamglony. Rozmaite gatunki drzewa, wcześniejsze i późniejsze, przedstawiały wszelkie odcienia zieloności, począwszy od delikatnej barwy nowych gałązek aż do ciemnej zimowej. Ostrokrzewy, które jeszcze nie otrząsnęły śniegu ze swych iglastych i zdrętwiałych liści, muskały puszczający pączki bez, zbyt na zimno czuły i niedowierzający.