Strona:PL A Daudet Jack.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

Wreszcie śniadanie się skończyło.
— Możebyśmy poszli do zoologicznego ogrodu zaproponowała matka.
— Doskonała myśl, mamo, Madu nigdy tego nie widział... Dopiero się zabawi.
Wsiedli do powozu, ażeby wielką aleją dojechać do kraty. W pustym prawie ogrodzie doznali tegoż spokojnego wrażenia poranku i świeżości, co w lasku; lecz dla dzieci jeszcze większy sprawiło urok wypełniające cały zagajnik życie zwierząt, ich skoki do palisad, bystre lub omdlałe oczy, czerwone gęby, wyciągnięte do zapachu świeżego chleba, który im z restauracyi przyniesiono.
Madu, który dotąd bawił się dla zadowolenia Jacka, zaczął się teraz bawić na prawdę. Nie potrzebował niebieskich tabliczek, które zoologicznym oddziałom dawały pozór numerowanych więzień, on i bez tego poznał każde zwierzę swego kraju. Z przyjemnością i żalem patrzył na kangury, które wspinały się na długich nogach, zwinnych i szybkich jak para skrzydeł. Rzecby można, iż Madu współczuł ich wygnanie, że cierpiał, widząc szczupłą przestrzeń, którą w trzech susach przeskakiwały do swojej budki z pośpiechem domowego zwierzęcia, znającego potrzebę schronienia w legowisku.
Zatrzymał się przed delikatną kratą, dla większego złudzenia jasno pomalowaną, za którą dzikie osły i antylopy były osadzone, bez litości dla