skórze słoniów. Nakoniec ukazały się one całkowicie, prowadzone przez dozorców, wyciągając trąby w prawo i lewo do gałązek drzew i kieszeni przechodniów. Ciężkie, obładowane, spokojne, zaledwie ruszały długiemi uszami, gdy siedzące na ich grzbiecie dziecko trąciło niewinnie bacikiem lub chichocząca się dziewczyna końcem parasolki.
— Co tobie Madu?... drżysz.... czyś słaby? pytał Jack swego kolegi.
Madu rzeczywiście mdlał ze wzruszenia; a skoro się dowiedział, że i on może wsiąść na niezgrabne zwierzę, twarz jego przybrała wyraz surowo poważny, prawie uroczysty.
Jack nie obciął mu towarzyszyć.
Pozostał z matką, którą uważał za niedość wesołą, niedość śmiejącą się w dniu tak szczęśliwym. Czuł on potrzebę przytulenia się do niej, uwielbiania, postępowania w kurzu za jej długą jedwabną suknią, którą po królewsku ciągnęła. Siedząc razem, patrzyli, jak murzynek wspinał się pośpiesznie na wierzch słonia cały drżący.
Wsiadłszy, zdawał się być u siebie, na swojem miejscu.
Nie był to już wygnaniec, śmiesznej powierzchowności i dziwacznej mowy; nie był to już niezdarny i niezgrabny gimnazysta, zgnębiony obowiązkami służby i tyranią pana lokaj. Pod czarną, zwykle ziemistą skórą czuć było kipiącą krew, wełniste włosy wzniosły się dziko do góry
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/142
Ta strona została skorygowana.