Strona:PL A Daudet Jack.djvu/143

Ta strona została skorygowana.

a w oczach z tęsknoty tułacza strzelały błyskawice gniewu i władzy.
Szczęśliwy był mały król!
Kilka razy przewieziono go po alejach.
— Jeszcze, jeszcze! wołał, a na mostku, przecinającym wodę, pomiędzy ogrodzeniem dzikich osłów, kangurów, agutów, przejeżdżał tam i napowrót, pobudzony do szału ciężkiemi i śpiesznemi ruchami słoni. Kerika, Dahomej, wojna, wielkie polowanie — wszystko mu się naraz przypomniało. Sam do siebie mówił swoim językiem, a na ten szczebiotliwy pisk afrykański, którym pieszcząc ucho, oczy z radości mrużył, zachwycone słonie ryczały, zebry rżały, antilopy skakały jak szalone, a z wielkiej klatki egzotycznych ptaków, na którą padały czerwieńsze promienie słońca, dolatywało, świergotanie, krzyki, wabienie, klekot dziobów, cała wrzawa dziewiczego lasu przed chwilą spoczynku.
Lecz było już późno. Należało się rozstać z pięknem marzeniem i wrócić do domu. Przy tem, gdy tylko zaszło słońce, powstał silny i zimny wiatr, jak zwykle na początku wiosny, kiedy po ciepłym słonecznym dniu następuję mroźna noc.
Pod tem wrażeniem zimy dzieci wracały milczące i skulone. Powóz toczył się w kierunku gimnazyum, a oddalając się od Łuku Tryumfalnego, gorejącego światłem zachodu słońca, zdawał się biedz ku nocy. Madu siedział obok furmana zadumany; Jack, sam nie wiedząc dla czego, czuł