jakąś ciężkość na sercu, a wypadkowo i pani de Barancy milczała. Miała ona jednak cóś do powiedzenia, coś, co ją prawdopodobnie wiele kosztowało, gdyż do ostatniej chwili wstrzymywała się z wyjawieniem.
Nakoniec ujęła Jacka za rękę.
— Słuchaj, moje dziecko. Powiem ci bardzo złą wiadomość.
Zrozumiawszy odrazu, że spadnie na niego wielkie nieszczęście, zwrócił błagalny wzrok na matkę:
— Och! nie mów mi mamo, nie mów tego, co chciałaś powiedzieć.
Lecz ona mówiła dalej cicho i pośpiesznie:
— Muszę wyjechać w daleką podróż.... muszę cię opuścić.... Jednakże będę do ciebie pisywała. Przedewszystkiem nie płacz mój drogi, bo bardzo byś mnie tem zmartwił.... Nie na długo wyjeżdżam, zobaczymy się w krótce... tak wkrótce, przyrzekam ci.
Opowiedziała mu mnóstwo niebywałych historyj. Szło o jakieś sprawy pieniężne i odebranie sukcesyi, o rzeczy głęboką tajemnicą pokryte.
Mogłaby jeszcze dłużej mówić i zmyślić tysiące innych wypadków, Jack bowiem już jej nie słuchał. Przybity, pognębiony, płakał cicho w swoim kąciku. Teraz Paryż, przez który przejeżdżali, wydawał mu się od rana bardzo zmieniony, ogołocony z wiosennego blasku, zapachów, bzu, ponury, okropny — gdyż przedstawiał mu się przez łzy dziecka, mającego postradać matkę.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/144
Ta strona została skorygowana.