Strona:PL A Daudet Jack.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

Zaczęło się od tego, że przy obiedzie nie tylko Jack nie siedział obok dyrektora, lecz stał się igraszką i męczennikiem drugich. Nie pił wina, nie jadał ciastek.
Teraz jemu, jak i innym, dawano „dziką różę”, słonawą, mdłą i mętną, tak przepełnioną obcemi materyami i niezdrową szumowiną, jak woda z wylewu. A przytem znosić jeszcze musiał nienawistne spojrzenia i bolesne przymówki. Naumyślnie rozmawiano przy nim o Argentonie. Był on teraz fałszywym poetą, egoistą, pyszałkiem. Co do szlachectwa wiedziano także, co o nim trzymać. Owe zaś ogromne korytarze, w których niby to spędził swoje chorobliwe dzieciństwo, nie istniały nigdy w starym zamku ukrytym w głębi gór, lecz w małym hotelu, którym zawiadywała jego ciotka na ulicy de Fourcy, wśród plątaniny krętych i wilgotnych zaułków, otaczających kościół Świętego Pawła. Poczciwa kobieta pochodziła z Auvergne i wszyscy ją pamiętają, jak wołała na swojego synowca, w tych samych ciemnych korytarzach, ażeby jej podał klucze od numerów.
Okrutne te żarty z poety, którego Jack nie cierpiał, bawiły go; lecz było coś, co mu przeszkadzało śmiać się i dzielić głośną wesołość „małych ciepłych krajów”, ucieszonych, że mogą świadczyć każdemu szyderstwu Moronvala. Zawsze po tych śmiesznych objaśnieniach następowały aluzye do innej osoby, której Jack obawiał się poznać, chociaż nie wymieniano żadnego na-