dzo wyraźnie nazwiska przekonały go, że się nie mylił.
Więc matka w Paryżu, w temże samem co i on mieście, a nie przyszła go uściskać!
— Gdybym ja do niej poszedł... pomyślał nagle.
Przez całą długą drogę od cmentarza Pére-Lachaise do alei Montaigne nie odstępowała go ta myśl, żeby uciec, skorzystać z nieładu, kiedy pensyonat wracał rozproszony zmęczeniem i rozmawiał grupami, kiedy nikt nie przestrzegał porządku i przyzwoitości, kiedy przedstawienie było już skończone a efekt osiągnięty.
Moronval, otoczony profesorami i grupą Chybionych, rozpoczynał pochód i co chwila wołał: „Dalej!” odwracając się do wielkiego Saida, który dowodził drugim oddziałem. Z kolei Egipcyanin powtarzał hasło i gest dyrektora drobnym nogom, które z trudem przebywały długą przestrzeń: „Dalej! dalej!” Wtedy opóźniający się biegli i doganiali gromadę. Jeden tylko Jack pozostawał coraz bardziej w tyle, udając wielkie znużenie.
— Dalej! wołał Moronval.
— Dalej! dalej! powtarzał Egipcyanin.
Dochodząc do Pól-Elizejskich odwrócił się Said po raz ostatni i zatelegrafował swojemi długiemi rękami; lecz opuścił je zaraz zdumiony, osłupiony. Jacka nie było.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/170
Ta strona została skorygowana.