gdyby dla rozciągnięcia przestrzeni i przejęcia tem większą trwogą ciszy, od czasu do czasu na podwórzach fabryk odzywało się przeciągłe szczekanie psów.
Jack był rozstrojony. Z każdym krokiem oddalał się od Paryża, od jego szumu i światła, coraz głębiej zapadał w ciemność i ciszę. Nareszcie zbliżył się do ostatniego starego domu, do budy przekupnia z winem, z której padająca na ulicę smuga światła wydała się dziecku kresem zamieszkałego świata.
Dalej rozciągała się nieprzenikniona ciemność. Jack długo się wahał, czy wejść:
— A gdybym poszedł zapytać o drogę — myślał zaglądając do sklepu.
Na nieszczęście nie miał ani su w kieszeni... Gospodarz chrapał za swoim kontuarem. Przy koszlawym stoliku siedziało dwóch mężczyzn i jedna kobieta; pili podparłszy się i rozmawiali z cicha. Na stuk otwartych drzwi, które dziecko pchnęło, podnieśli głowy i spojrzeli. Mieli oni twarze złowrogie, wynędzniałe i przerażające, takie same, jakie Jack widział niedawno w areszcie, kiedy szukano Madu. Nadewszystko kobieta, w czerwonym kaftanie i siatce na głowie, była straszna.
— A ten czego tu jeszcze chce? pytał jakiś ochrypły głos.
Jeden z mężczyzn powstał; lecz Jack z przestrachu cofnął się i jednym susem przeskoczył
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/181
Ta strona została skorygowana.