Strona:PL A Daudet Jack.djvu/185

Ta strona została skorygowana.

znać nie dozwalała. Chciął przystanąć, oprzeć się o baryerę, lecz słyszane przed chwilą śpiewy, rozlegając się po ulicach, zaczęły się przysuwać. Nowym więc strachem spłoszone dziecko uciekło w stronę otwartego pola, gdzie przynajmniej obawa przybierała postacie wymarzone.
Nie była to już, poprzerzynana fabrykami, okolica Paryża. Jack szedł około folwarków, zabudowań, z których słychać było szelest słomy i gorącą woń wełny i nawozu. Następnie droga rozszerzyła się, znowu szły nieskończone rowy, symetrycznie ułożone stosy kamieni i nizkie słupki, po których zmęczony podróżnik poznaje miarę przebytej drogi.
Ta rozlewająca się po przestrzeni cisza, to zamarcie wszelkiego ruchu sprawiało na dziecku złudzenie rozpostartego do nieskończoności snu. Jack obawiał się, czy znów nie usłyszy chrapania, które go przy stosie kamieni tak przeraziło. Niepokoił się nawet lekkim szmerem własnych kroków; kilka razy się obejrzał... Łuna Paryża oświetlała ciągle horyzont. Tymczasem w dali dał się słyszeć turkot i szczekanie. „Trzeba poczekać” — myśli sobie dziecko, lecz nikt nie nadjeżdżał, a ta niewidzialna bryka, której koła zdawały się toczyć z taką ciężkością, odjeżdżała gdzieś daleko na widnokręgu, wracała, cichła, znów się odzywała w manowcach jakiejś krętej drogi i ostatecznie nie ukazała się wcale.