Strona:PL A Daudet Jack.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

Jack szedł dalej... Co to za człowiek, który stoi na zakręcie drogi?... Jeden, dwóch, trzech... To drzewa, wysokie topole, które trzęsą liśćmi, niezginając wierzchołków; za niemi wiązy, stare francuzkie wiązy na dziwnych, olbrzymich i skręconych pniach. Jack postępował otoczony naturą, owładnięty tajemnicą wiosennych nocy, kiedy zdaje się nam, iż słyszymy jak rośnie trawa, otwierają się pączki, a ziemia kiełkuje. Cały ten szmer przejmował go bojaźnią.
— A gdybym sobie dla dodania odwagi zaśpiewał.
Śród ciemności, przypomniała mu się nocna piosenka, którą mu kiedyś do snu śpiewała matka w pokoiku po zgaszeniu światła.
Litość brała słyszeć to przerażone dziecko, śpiewające na szerokim i czarnym gościńcu piosnkę, która miała być dla niego przewodnią, jeszcze drgającą i dźwięczną nicią.... Nagle przestał śpiewać.
Coś okropnego zbliżyło się ku niemu, jakaś czarniejsza od nocy chmura, niby wynurzające się z głębi cienie, które szły go pochłonąć.
Nim dostrzegł i rozpoznał, naprzód usłyszał.
Z początku rozległy się krzyki ludzkie, podobne do szlochania lub wycia; potem nastąpiły głuche uderzenia, zmięszane z szumem wielkiej burzy i ulewnego deszczu, który się ciągle przysuwał. Nagle rozległ się straszny ryk. Stado wołów, ściśniętych pomiędzy dwoma rowami, otoczyło bie-