dnego Jacka. Zaczęły go dotykać i potrącać. Czuł on wilgotny oddech ich nozdrzy, uderzenia smagłych ogonów, ciepło szerokich grzbietów, cały odór gwałtownie poruszonej obory. Stado przeszło jak uragan, pod dozorem dwóch grubych psów i dwóch ogromnych chłopaków, pastuchów czy rzeźników, którzy biegli za niesfornem i dzikiem bydłem, poganiając je kijami i wrzaskiem.
Dziecko stało osłupione przestrachem. Nie śmiało ruszyć się z miejsca. Jedno stado przeszło, lecz może nadejść drugie. Gdzie tu pójść? Co zrobić? Zwrócić się na pola?... Tam można zabłądzić, zwłaszcza że tak ciemno. Jack zaczął płakać, upadł na kolana, pragnął umrzeć. Turkot powozu i dwie zapalone latarnie, które dostrzegł zbliżające się z oddali, jak dwa przyjacielskie spojrzenia, wyprowadziły go nagle z odrętwienia. Bojaźń dodała mu śmiałości, zaczął wołać:
— Panie... panie...
Powóz stanął, a z płaszcza wychyliła się duża czapka z nausznikami, ażeby zobaczyć, czyj to głos woła tak trwożliwie z ziemi.
— Okropnie jestem zmęczony, mówił Jack drżący — czy niepozwolilibyście mi państwo usiąść trochę w powozie?
Duża czapka wahała się z odpowiedzią; lecz z głębi powozu głos kobiecy przemówił litościwie:
— Och! biedne dziecko.... pozwól mu wsiąść.
— Gdzie ty idziesz? zapytała czapka.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/187
Ta strona została skorygowana.