Strona:PL A Daudet Jack.djvu/191

Ta strona została skorygowana.

drzewami gościniec, rysując swojemi latarniami ogromny krąg światła na tle ciemnej nocy.
Przyszła mu wtedy szalona myśl, że mógłby dogonić to zbawienne światło, biedz za niem. Puścił się więc jak obłąkany; lecz nogi, jeszcze bardziej odpoczynkiem osłabione, równie jak oczy, oślepione światłem na gęstą pomrokę nocy — odmówiły mu posłuszeństwa.
Zrobiwszy kilka kroków, musiał stanąć, spróbował biedz jeszcze, wreszcie upadł bezsilny, zalany łzami, podczas gdy gościnny powóz spokojnie pojechał dalej, nie domyślając się wcale, że pozostawia za sobą tak głęboką i prawdziwą rozpacz.
Leżał więc przy brzegu drogi. Zimno było, ziemia wilgotna. To mniejsza! Zmęczenie wszystko przezwycięży. W około siebie czuł Jack niezmierzone obszary pola. Wiatr wiał przeciągle, jak wtedy, gdy przebiega ogromne przestrzenie ziemi lub morza. Zwolna łagodne tchnienie płaszczyzny, muskanie trawy, szmery liści, zlane w jedną falę oddechów i dźwięków, otoczyły dziecko, ukołysały i spokojne uśpiły.
Nagle zbudził Jacka jakiś straszny hałas. Cóż to znowu? Zaledwie otworzył oczy, ujrzał na spadzistości o kilka metrów od siebie coś potwornego, okropnego, jakieś ryczące, gwizdające zwierzę, z dwoma ogromnemi, wypukłemi krwawego koloru oczami. Duże czarne koła, kręcąc się, wyrzucały z siebie iskry. Potwór biegł śród nocy,