który przez szybki bieg zaczynał powoli się rozwiewać. Od czasu do czasu przejeżdżały kryte bryki, lunatyczne powozy, w których wszystko spało, konie i woźnica. Wycieńczone trudem dziecko zapytywało:
— Czy daleko jeszcze do Etiolles?
Odpowiedziano mu chrapaniem.
Wkrótce zjawił się drugi podróżnik, razem z nim idący, podróżnik, który wyprawia się śród piania kogutów i grzechotania żab. Tym podróżnikiem był snujący się pod obłokami dzień, niezdecydowany, w którą ma udać się stronę. Dziecko odgaduje go w około siebie i wraz z całą naturą czeka.
Nagle, na prawo, w kierunku Etiolles, tam, gdzie ma być jego matka, akurat w tej samej stronie na widnokręgu niebo rozsuwa się i rozdziera. Naprzód jakiś pas jasny, bladość, oblewająca skraj nocy bez żadnych promieni. Pas ten powiększa się w miarę uderzania światła, tego niepewnego ruchu płomienia, który szuka powietrza, ażeby mógł wzbić się w górę. Jack idzie do tego światła, idzie z drżeniem, które mu podwaja siły. Coś mu mówi, że tam jego matka i że tam się kończy ta straszna noc.
Teraz cały przestwór nieba otwarty. Rzekłbyś, że jasne wielkie oko, skąpane łzami, patrzyło na nadchodzące dziecko ze słodyczą i rozczuleniem: — Idę, idę — miał chęć odpowiedzieć na to świetlane i błogosławione wołanie. Bielejąca
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/193
Ta strona została skorygowana.