był napis złotemi literami: Parva domus, magna quies.
Ach! co za śliczny, cichy domek, oblany jasnem światłem. Wszystko jeszcze pozamykane, jednak mieszkańcy jego już nie śpią, słychać świeży, wesoły głosik kobiecy, zaczynający piosnkę:
Moje trzewiczki czerwone,
Moja ty, moja pieszczotko.
Ten głos, ta piosnka Jackowi zdaje się że śni. Lecz skrzydła żaluzyi otworzyły się z trzaskiem o mur, a po za niemi ukazała się kobieta, w bieli, w rannym negliżu, z rozpuszczonemi włosami i od snu zdziwionym wzrokiem.
Moje trzewiczki czerwone,
Witaj moja miłości.
— Mamo... mamo... wołał Jack słabym głosem.
Kobieta stanęła zdumiona, patrzy przez chwilę olśniona wschodzącem słońcem; nagle spostrzega małą istotkę wynędzniałą, zabłoconą, oberwaną, dogorywającą.
— Jack! — krzyknęła.
W jednej chwili była przy nim, i całym zapałem macierzyńskiego serca ogrzewała dziecko na wpół umarłe, zlodowaciałe z przestrachu, niepokoju, zimna i ciemności tej okropnej nocy.