Wyszła na palcach, lekka, szczęśliwa, zawsze zachwycająca, lubo nieco opalona od świeżego powietrza i zbyt strojna, w kostium z surowego płótna, suto czarnym aksamitem obłożony, w kapelusz z włoskiej słomy, przybrany spadającemi kwiatami. Bardziej dziecko niż kiedykolwiek, bawiła się na wsi.
Jack nie mógł zasnąć. Kilka godzin spoczynku, kąpiel, bulion matki Archambauld, a nadewszystko niezwykła elastyczność młodości, giętka siła jej oporu zwyciężała znużenie. Patrzał w około z upodobaniem na dobrobyt i spokój tego domu.
Nie był to dawny zbytek, na bulwarze Hausmana jedwabiów i miękkich obić.
Pokój, w którym Jack się znajdował, miał jasne perskie obicie, meble w stylu Ludwika XVI, biało-szare, bez żadnych pozłoceń. Zewnątrz domu panowała zupełna wiejska cisza, gałęzie pocierały się o szyby, gołębie gruchały na dachu, a z podwórza dolatywało wołanie matki: „cip, cip!” zmięszane z wrzawą towarzyszącą sypaniu ziarn.
Jack rozkoszował się tym gwarem w otaczającej go ciszy. Był szczęśliwy, wypoczęty. Niepokoiła go tylko jedna rzecz: mianowicie portret Argentona, wiszący naprzeciwko niego, nad łóżkiem, przedstawiający go w pretensyonalnej, despotycznej pozie z ręką na otwartej książce, z surowym i mdławym wzrokiem.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/198
Ta strona została skorygowana.