Strona:PL A Daudet Jack.djvu/207

Ta strona została skorygowana.

— Ach! drogi, jakiś ty wielki, jaki dobry!.... szeptała biedna kobieta, podczas gdy dziecko, na znak odejścia, zbiegało szybko ze schodów, ażeby ukryć wzruszenie.
W rzeczywistości przybycie Jacka do domu stało się rozrywką dla poety. Kiedy pierwsza radość nowego zamieszkania minęła, odosobnione życię z Idą — którą teraz na pamiątkę bohaterki Goethego i dla zupełnego zatarcia dawnej Idy de Barancy Karoliną nazywał — prędko mu się sprzykrzyło. Czuł się z nią samotnym, tak dalece poddała się wpływowi tego despotycznego człowieka, ta nieszczęśliwa, bezrozumna, bez żadnego charakteru istota. Powtarzała jego słowa, przejęła się jego myślami, rozwadniała jego paradoksy w nieskończonej paplaninie, tak że dwoje stanowili jednostkę, a ta jedność, która mogła być ideałem szczęścia przy innych warunkach życia, stała się prawdziwą męczarnią dla Argentona. Za zbyt był kłótliwy, lubił się sprzeczać, rozprawiać, ażeby go mogło zadowolnić bezustanne potakiwanie.
Teraz przynajmniej będzie się miał z kim sprzeczać, rządzić, strofować, gdyż był więcej pionierem niż poetą. I dla tego to kształcenie Jacka rozpoczął z uroczystą punktualnością, z metodyczną pompą, bez których wieczny ten kapłan nie mógł odbyć najmniejszej czynności.
Nazajutrz Jack, obudziwszy się w swoim pokoiku, spostrzegł zatknięty za lustro ogromny papier, zapisany dużemi literami, piękną kaligrafią poety: