gałęzie powietrza, przedstawiał widok piorunem zdruzgotanego drzewa, aż wreszcie padał, otwierając u góry w morzu wierzchołków próżnię przepaści.
Buki miały innych nieprzyjaciół, rodzaj zbożowych wołków, jak gdyby cynobrem malowanych, prawie niedostrzegalnych, a tak licznych, że na każdym listku był ślad robaczka, jego jasno czerwonego ukłucia. Z daleka ta część lasu, ubarwiona przedwczesną jesienią, niby nagle umierarające gałęzie przybierały widok złudnego zdrowia, chorobliwych rumieńców na twarzy młodych suchotników. Ojciec Archambauld patrzał na nie i kiwał smutnie głową, jak lekarz, który stracił nadzieję.
Podczas tych leśnych przechadzek gajowy i malec nie rozmawiali z sobą; upajała ich wielka symfonia lasu. Według gatunku poruszanych drzew, wiatr zmieniał swój oddech i skargi. Między sosnami był szmerem morskiej fali; między brzozami i osiną jakiemś drżącem trzeszczeniem, które nie poruszając gałęzi, przebiegało po liściach tysiącem metalicznych tonów. Nad brzegami wielu w tej stronie lasu stawów słychać było cichy szelest trzciny, ocierającej o siebie swoje gładkie łodygi. Po nad tem wszystkiem świergotanie srok, uderzenia dziobami zielonych dzięciołów, melancholijne kukanie kukułki, słowem, różnotonny gwar, wydobywający się z liści na przestrzeni mil kilku. Jack miał go ciągle w uszach i lubił słuchać.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/214
Ta strona została skorygowana.