Strona:PL A Daudet Jack.djvu/223

Ta strona została skorygowana.

wał grubą warstwą liście wiązów. Na drodze nie było ani jednego przechodnia, ani jednego powozu, a pustka ta czyniła ją jeszcze większą. Jack w głębi rowu z pośpiechem rwał trawę, obawiając się, nadchodzącej burzy, gdy nagle usłyszał około siebie przeraźliwe i monotonne wołanie:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!...
A później znowu zniżonym głosem:
— Panama! panama! panama!
Był to jeden wędrowny kramarz, obchodzący wsie z towarem na plecach. Niósł jak katarynkę szeroki kosz, napełniony zwykłemi słomianemi kapeluszami, ułożonemi wysoko. Szedł wolno, z trudem i wyrazem boleści człowieka ranionego stawiał krzywe nogi, obute w duże żółte trzewiki.
Czyście zauważyli, jak smutnie wygląda człowiek, idący pieszo po dużym gościńcu?
Niewiadomo, dokąd dąży ten wieczny tułacz, czy będzie miał się gdzie schronić, czy znajdzie przytułek w jakiej stodole, ażeby się mógł przespać. Zdaje się, jak gdyby wlókł z sobą całe znużenie przebytej i niepewność pozostałej do przebycia drogi. Dla wieśniaków taki przechodzień jest obcym, awanturnikiem; spoglądają na niego nieufnym wzrokiem, patrzą za nim aż do wrót wsi, wtedy dopiero spokojni, kiedy nieznajomy, który z pewnością jest złoczyńcą, znajdzie się na dużym gościńcu, dobrze strzeżonym przez żandarmów.
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!....