Strona:PL A Daudet Jack.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

— Za młodzi, a powtóre nasz stary ojciec Belizaryusz nie chciałby się z niemi rozstać. Byłoby mu przykro. Ja — to co innego.
Zdawało się dla niego być zupełnie naturalnem, że jego braci więcej lubiono. Patrząc smutnie na swoje żółte trzewiki, niezgrabne, opuchnięte z guzami nogi — dodał:
— Gdybym tylko mógł sobie obstalować inne trzewiki, podług miary moich nóg....
Tymczasem burza stawała się coraz większa. Deszcz, wiatr, grzmoty sprawiały ogromny szum. Nie słychać było prawie rozmowy, a Belizaryusz zajadał spokojnie, gdy nagle zastukano do drzwi silnie kilka razy. Jack zbladł.
— Ach! mój Boże, przyjechali.
Argenton przyjechał z Karoliną. Mieli dopiero wrócić w nocy, lecz obawa burzy, której chcieli uniknąć, przyśpieszyła ich powrót. Ponieważ ulewa ich spotkała, poeta był w najgorszym humorze, bojąc się, ażeby nie dostał kataru.
— Prędko, prędko, Lolotto.... Rozpalić w sali.
— Zaraz, mój drogi.
Lecz kiedy otrząsali cieknącą z nich wodę i roztwierali na ganku mokre parasole, Argenton spostrzegł ze zdumieniem wielki pakunek słomianych kapeluszy.
— Co to jest? — zapytał.
Ach! gdyby w tej chwili Jack mógł się schować na sto stóp pod ziemię ze swoim szczególnym gościem i nakrytym stółem! W każdym razie nie