— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!
W pokoju przez chwilę panowało milczenie. Żona gajowego rozpalała ogień w kominku dla obszernego płaszcza, Karolina zajęła się wysuszeniem dla poety ubrania, a on w koszuli przechadzał się uroczyście i dumnie, trawiony tłumioną złością.
Nagle przechodząc około stołu, spostrzegł szynkę, swoją szynkę, w której nóż kramarza, pobudzonego szalonym apetytem, porobił głębokie nacięcia, duże dziury, niby nory, które morze wydrąża w czasie przypływu, a które niewiadomo gdzie się kończą.
Zbladł.
Pomyślmy tylko, że szynka ta była poświęconą, jak wino poety, jak słoik z musztardą, jak mineralna woda....
— Ho, ho! tego niezauważyłem.... Ależ to był prawdziwy bankiet.... Jakto? więc i szynka także?
— Ruszyli szynkę? zapytała, odwróciwszy się Karolina, zdziwiona i oburzona taką śmiałością.
Żona gajowego dodała:
— Ach! pani, ja mówiłam, że się pan będzie gniewał, że taki piękny kawałek wieprzowiny temu cyganowi... Ale to jeszcze nie rozumie... To takie młode!
Jack, który teraz już nie ulegał ani natchnieniu miłosierdzia, ani urokowi zmarszczonego uśmiechu — och! był to dobry, rozczulający uśmiech, —
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/230
Ta strona została skorygowana.