chać; koń miał na to sposób: potrząsał trenzlą u drzwi chorego. Innym znów razem, kiedy wypadła pora śniadania lub obiadu, zatrzymywał się śród drogi i uparcie zwracał się w stronę domu.
— Patrzaj! to prawda, masz racyę — mówił Rivals.
Wtedy doktór zawracał pośpiesznie lub też zaczynał z koniem się kłócić.
— Ech! nudzisz mnie.
W końcu gniewał się głośno poczciwy doktór.
— Widział kto podobne zwierzę? Mówię ci przecież, że mam jeszcze wizytę odbyć; wracaj sobie sam, kiedy chcesz.
Poczem biegł rozłoszczony na swoją wizytę, a koń, uparty jak i jego pan, szedł spokojnie drogą ku wsi, ciągnąc ulżony wózek, napełniony tylko książkami i dziennikami. Wieśniacy spotkawszy go, mówili:
— Oho! pan Rivals znowu miał sprzeczkę ze swoim koniem.
Największą miał doktór przyjemność wozić z sobą dzieci po objazdach okolicy Etiolles. Kabryolet był szeroki, można się było łatwo zmieścić w troje; jak tylko więc poczciwiec usiadł między dwoma śmiejącemi się twarzyczkami, zaraz czuł, że smutek domowy niknął przy tym zachwycającym widoku natury, który usypia boleści, kołysze je i osłania. Bawił się z dziećmi jak dziecko. Jack był zachwycony, nigdy w życiu nie widział tyle łąk, tyle winnic i wody.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/256
Ta strona została skorygowana.