Głosy wychodziły z gabinetu poety, z tej uroczystej pracowni, z której spadał gniew, próżniacze spostrzeżenia i złowroga czujność nieprzyjaciela. Czy ostrzeżony tonem matki, czy też delikatnością nerwów, jaką niektóre istoty posiadają, malec powiedział sobie: „A więc dziś....” i drżąc, pobiegł na schody.
Od dziesięciu miesięcy nie był w tej świątyni; odbyło się tam wiele zmian. Majestat tego miejsca wydał mu się mniej uroczystym. Wypłowiałe od słońca i fajczanego dymu obicie, algierski, podarty dywan, popękany dębowy stół, ochlapany kałamarz, popsute pióra — wszystko wskazywało, że zbijanie bąków i dysputy wprowadziły tu całą pospolitość knajpy.
Jedna tylko katedra Henryka II królowała wśród szczątków z niewzruszoną powagą. Na niej to zasiadł Argenton dla przyjęcia dziecka. Labassindre i doktór Hirsch stali przy jego boku, jak asesorowie sądu, cotygodniowi zaś goście, synowiec Berzeliusza i jeszcze dwie lub trzy siwe brody rozłożyły się na kanapie w obłokach dymu.
Jack jednem mgnieniem oka objął to wszystko — trybunał, sędziego, świadków i swoją matkę, stojącą przy otwartem oknie, która zdawała się być zapatrzoną w dal wsi, jak gdyby oderwać chciała uwagę i odpowiedzialność od tego, co się stać miało.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/272
Ta strona została skorygowana.