Strona:PL A Daudet Jack.djvu/296

Ta strona została skorygowana.

solą, szły z Noirmontiers, ubarwione malowniczemi ubiorami ludzi — mężczyzn w trójkątnych bretońskich kapeluszach i kobiet z suto przystrojonemi głowami, które bielały się i iskrzyły jak sól. Potem znowu przybrzeżne statki, podobne do pływających wozów, z workami zboża i beczkami na pokładach; dalej statki, ciągnące za sobą nieskończone szeregi bark, wreszcie trójmasztowy okręt, wracający z końca świata, po dwuletniej nieobecności do kraju, płynął po rzece wolno, prawie uroczyście, jakby przynosił z sobą spokojne skupienie odnalezionej ojczyzny i tajemniczą poezyę przybyłych z daleka przedmiotów. Mimo lipcowego upału, silny wiatr dął od morza po tych cudownych dekoracyach ze świeżością i swobodą szerokiej przestrzeni, tak że można było odgadnąć, iż nieco dalej, po za ścieśnionemi falami, które spokój słodkich wód opuścił, rozciąga się zielony, bezgraniczny ocean, szaleją bałwany i burze.
— A Indret? gdzie jest?... zapytał Jack.
— Tam. Ta wyspa naprzeciwko nas.
W srebrnej mgle, otaczającej wyspę, Jack ujrzał niewyraźnie szeregi topoli i wysokie kominy, z których wychodził gęsty czarny dym, brudzący swojemi płatami niebo. Jednocześnie usłyszał rozlegający się hałas, uderzania młotów w żelazo, kucie blach, szum przytłumiony, to znów głośniejszy śród rozmaitych dźwięków wody, a nadewszystko bezustanne, nieprzerwane chrapa-