ściany czterema szpilkami, wreszcie ubraniu rozłożonemu na łóżku i przygotowanemu dla ucznia nazajutrz: szerokie z niebieskiego płótna spodnie i fartuch zszyty grubemi ściegami na ramionach, ażeby wytrzymał silne poruszania rąk. Wszystko to leżało na kołdrze pogniecione, jak gdyby ktoś bardzo zmęczony, swobodnie się wyciągał, Jack pomyślał sobie: „Tak ja będę wyglądał”, a kiedy smutnie dumał, z ogrodu dochodził go gwar pijackiej rozprawy i bardzo żywa na dole rozmowa Zenaidy z macochą.
Nie można było dokładnie rozpoznać basowego, męzkiego głosu dziewczyny; Rudicowa, przeciwnie, miała głos lekki, donośny, który łzy jeszcze w tej chwili krystalizowały.
— Ach! Boże mój, niech jedzie — mówiła z większą niż zwykle namiętnością, której trudno byłoby się w niej domyślić.
Wtedy ton Zenaidy, surowy i bardzo stanowczy, stawał się łagodniejszym. Wreszcie obie kobiety pocałowały się.
W altanie Labassindre śpiewał jeden z starych sentymentalnych romansów, ulubiony przez rzemieślników:
Do brzegów płyńmy
Do brzegów....
Wszyscy powtórzyli chórem:
Tak, tak
Płyńmy śpiewając,
Dla nas
Wiatry łaskawe.