sobnionemu, każdemu tułaczowi, a wszystkim równocześnie przyświecając nigdy się nic śpieszy ani też upóźnia.
— Tym razem jestem pewny, że to on... rzeki Jack nagle, zrywając się z krzesła.
Po malej rzemieślniczej ulicy przesunął się jakiś cień około okien; po krzyku znajomym poznał go uczeń:
— Kapelusze!... kapelusze!... kapelusze!...
Wyskoczył prędko na ulicę, lecz Klara wyprzedziła go. Kiedy on wybiegał, ona już wracała, cała zarumieniona ściskając list w kieszeni.
Kramarz już był daleko, pomimo swego okropnego podbicia i ogromnej paki czapek, kapeluszy piślniowych, pod ciężarem której szedł zgarbiony we dwoje, gdyż pakunek zimowy był cięższy niż letni. Skręcał na róg nadbrzeżnej ulicy.
— Hej!... Belizaryusz, krzyczał Jack.
Ten się odwrócił, z poczciwie uśmiechniętą twarzą.
— Pewny byłem, że to pan jesteś. Tu więc teraz jesteś, panie Belizaryuszu?
— Tak, panie Jack. Ojciec chciał, ażebym pozostał w Nantes, z powodu, iż zasłabł mąż mojej siostry. Więc tu zostałem. Chodzę po całej okolicy, do Chatenay, od Basse-Indre. Tu jest tyle fabryk, a handel nie źle mi idzie. Ale zawsze w Indret najwięcej targuję. Podejmuję się także komisów do Nantes i do Saint-Nazaire, dodał,
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/333
Ta strona została skorygowana.