— Biedna kobieta — myślał Jack, patrząc na nią; jak siliła się, ażeby jeść, rozmawiać, uśmiechać się, połykała szklanka za szklanką wody, ażeby przytłumić okropne wzruszenie, które ją w gardle dławiło. Zenaida niczego nie zauważała. Z radości nie jadła, nie spuszczała wzroku z talerza i wydawała się zachwyconą majestatycznym spokojem, z jakim narzeczony pochłaniał kawałki, nie przerywając ani na chwilę rozprawy o taryfie celnej i porównając łój ze szmalcem wieprzowym. Ten Mangin to była chodząca komora! Krasomówca, wyrażał się wyszukanemi słowami, lecz jeszcze prędzej mówił niż jadł, gdyż każdemu ukrajanemu kawałkowi przyglądał się, śledził, badał go na wszystkie strony. To samo robił ze szklanką: podnosił ją do góry ku lampie, kosztował wino, nim się napił, tak jakby podejrzywał defraudacyę i jak gdyby miał na ustach rozkaz zatrzymania kontrabandy zakazanego towaru. To też kiedy on był, obiad ciągnął się bez końca. Szczególnie tego wieczoru Klara zdawała się to znosić z niecierpliwością. Nie siedziała na miejscu, odchodziła do okna, słuchała uderzeń gradu o szyby, później znów wracała do stołu:
— Jaką będziesz miał niepogodę — mój biedny panie Mangin — idąc z powrotem. Chciałabym, ażebyś pan teraz już był w domu.
— O tak! ale jabym nie chciała — rzekła Zenaida z takim wyrazem szczerości, że wszyscy się rozśmieli, a Zenaida jeszcze bardziej niż inni.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/362
Ta strona została skorygowana.