Strona:PL A Daudet Jack.djvu/390

Ta strona została skorygowana.

go niewinną twarzą.... Patrz: Oglądają się i śmieją z ciebie.”
Nie mógł jednak tego powiedzieć, myślał tylko sobie i szedł za swoim niezgrabnym towarzyszem, potrącając się co chwila przez jego zygzaki. Udał się z nim do wielkiej złoconej kawiarni ozdobionej lustrami, w których odbite obrazy zdawały się upadać. Jack, który jeszcze miał oczy, patrzał przed siebie, pomiędzy wchodzącemi i wychodzącemi, śród których jego sobotwór wyglądał blady, brudny, zabryzgany błotem przez ciężkie i niepewne kroki. Chłopiec zbliżył się do trzech fanfaronów. Wyrzucono ich za drzwi na ulicę. Zaczęli więc włóczyć się po mieście.
Co za miasto!... Jakie duże!... Wybrzeża i wybrzeża ze staremi domami z żelaznemi balkonami. Przeszli most jeden, drugi, trzeci. Co tu mostów, ile krzyżujących się, plączących rzek, które nużący ruch swych fal wprowadzają do zagmatwanych widzeń nieokiełznanego biegu bez celu. Nakoniec Jackowi tak sprzykrzyło się chodzenie, że zalewając się gorącemi łzami, usiadł na wązkich i ślizkich schodach, zbiegających do czarnej wody kanału. Była to woda stojąca, bez odpływu, gęsta, ciężka i przesycona farbiarskiemi materyami, która głośno odbijała uderzenia kijanek z poblizkiej, wielkiej łodzi. Gaskończyk i majtek grali sobie w coś nad brzegiem. Jack czuł się znękanym, sam nie wiedząc dla czego. Przykrzy mu się. A przytem tak mu jakoś nie dobrze!.. „A gdybym się utopił...” Zeszedł jeden schód,