Strona:PL A Daudet Jack.djvu/393

Ta strona została skorygowana.

Wsparty na ławce, w jakiemś pustem, nieznajomem miejscu, na którem stoi kościół, poruszał jeszcze nogami w takt swego tańca. To tylko pozostało w jego pustej głowie z całego dnia.... Gdzie majtek? Zemknął... A Gaskończyk? Znikł.... Sam pozostał podczas zmierzchu, kiedy samotność wydaje się najprzykrzejszą. Żółty gaz pali się płomykiem, odbijającym się w rzece i kanałach. Wszędzie zapada mrok, jak popiół gromadzący się na ognisku dogasającego dnia. Ogromne kontury kościoła zwolna tonęły w ciemności. Domy już były bez dachów, okręta bez żagli.
Po krzykach, śpiewach, łzach, rozpaczy, wielkiej uciesze, teraz ogarnął Jacka przestrach. Na ponurych stronnicach książki, którą cały dzień czytał, napisanem było: Nicość i Noc. Nie mógł się ruszyć, nie miał nawet siły uciekać, ażeby uniknąć tego opuszczenia, odosobnienia, które go przerażało; leżał rozciągnięty na ławce, jak robią wszyscy, których opanuje odrętwienie, nie sen. Krzyk dobrze mu znany, krzyk zbawienny, krzyk oswobodzenia wyrwał go z tej martwoty:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!
Jack woła:
— Belizaryusz!...
Był to Belizaryusz. Jack usiłuje wstać, objaśnić go, że przybył tu wy.... wy.... lecz nie może dokończyć. Opiera się jednak na kramarzu, który postępuje również chwiejnie i ciężko, co chwila się potykając, lecz podtrzymuje się przynaj-