Strona:PL A Daudet Jack.djvu/402

Ta strona została skorygowana.

Pogardliwy i lodowaty wzrok dyrektora zmięszał go. Przestał mówić, drapiąc się w głowę.
— Co chcesz powiedzieć?
— Ponieważ widzę, że sprawa o złodziejstwo załatwiona, chciałbym bardzo, ażeby mi pan z łaski swojej powiedział coś o moich kapeluszach.
— Milcz hultaju. Jak śmiesz odzywać się. My wiemy, że pomimo słodkiej miny prawdziwym winowajcą ty jesteś i że to dziecko, bez twoich złych rad, nigdyby czegoś podobnego nie popełniło.
— Och!... wykrzyknął nieszczęśliwy Belizaryusz, zwracając się do ucznia, jak gdyby go chciał wziąść za świadka. Jack chciał zaprotestować. Ojciec Roudic nie dał mu na to czasu:
— Ma pan słuszność, panie dyrektorze. Złe towarzystwo go zgubiło. Dawniej nie było ucznia porządniejszego, wierniejszego obowiązkom. Moja żona, córka — wszyscy go w domu lubili. Ufaliliśmy mu. Trzeba było, ażeby się poznał z tym nędznikiem.
Belizaryusz, usłyszawszy jak go traktują, okazał takie zmięszanie i rozpacz, że Jack zapomniał na chwilę o ciążącej na nim winie i śmiało zaczął bronić swojego przyjaciela.
— Przysięgam panie Roudic, że ten biedak nic tu nie winien. Kiedy nas zaaresztowano wczoraj, on tylko co mnie spotkał włóczącego się po ulicach Nantes, a że ja.... nie mogłem iść, on chciał mnie zaprowadzić do Indret.