Strona:PL A Daudet Jack.djvu/410

Ta strona została skorygowana.

że to okropnie, że wszyscy mnie mają za występnego!
Ona, nie słuchając go, ciągnęła dalej:
— Lecz pomyśl, że on mnie nie zechce, że małżeństwo biednej Zenaidy się rozerwie.... Jack, mój przyjacielu, nie rób mi tej krzywdy. Będziesz tego kiedyś żałował. W imię matki, którą tak kochasz, w imię tej małej przyjaciółki, o której mi zawsze mówiłeś — kto wie? może z tego co będzie, gdyż nieraz dziecięca przyjaźń doprowadza do czegoś — a więc! w imię jej proszę cię. Och! Boże, jeszcze nie chcesz powiedzieć. Jakże mam cię prosić?.... Słuchaj! na kolanach ze złożonemi rękami, jak przed świętą Anną, błagam cię....
Uklękła przed siedzącym na kamieniu Jakiem, płakała szlochając, łkając, z tym wysiłkiem tęgich, zawsze zamkniętych natur, z których łzy i trudno się wydobywają. U takich ludzi rozpacz podobną jest do wybuchu, pochodzi z głębi, przeraża, pali jak lawa, wylewa się z nieznaną siłą. Zgięta w fałdach w swojej skromnej sukni, w białem nakryciu głowy, błagalnie pochylonej, Zenaida przedstawiała obraz wielkiej rozpaczy, tej niemej modlitwy, jaką można dostrzedz w kątach opustoszałych kościołów po bretońskich wsiach.
Jack, również jak ona strapiony, wziął ją za rękę, na której odbijała się nowa, gruba srebrna obrączka, i usiłował się obronić, usprawiedliwić.
Nagle powstała i odskoczyła:
— A więc będziesz ukarany!... Nikt cię nigdy nie będzie lubił, bo masz złe serce