z palaczy, widząc go w takim stanie, przyniósł dużą butelkę z wódką i pokazał mu.
— Dziękuję, ja nie piję — powiedział Jack.
Towarzysz się rozśmiał.
— Będziesz pił — rzekł.
— Nigdy!.... dodał Jack, i wyprostowawszy się całą mocą woli bardziej niż siłą muskłów, włożył sobie ciężki kosz na plecy i wyniósł go odważnie.
Pomost przedstawiał zajmujący i malowniczy widok. Mały parochód przywiózł pasażerów i stanął przy wielkim okręcie. Wysiadał z niego tłum podróżnych, śpieszących się, ogłupionych, którzy tworzyli zadziwiającą rozmaitość ubraniem i mową. Wszystkie kraje z całego świata spotykały się na tem międzynarodowem miejscu, które się zowie pomostem okrętu. Wszyscy ci ludzie biegali, umieszczali się. Jedni byli weseli, drudzy płakali po śpiesznem pożegnaniu, a wszyscy mieli na czole troskę lub nadzieję. Przenoszenie się bowiem następuje zawsze wskutek jakiegoś zamięszania, jakiejś zmiany w życiu, a ostatniem drgnieniem tego wielkiego wstrząśnienia jest właśnie każdy odjazd, przerzucający nas z jednego lądu na drugi. Ta żałoba towarzyszyła wypadkom na pomostach pakebotów i łączyła swoją melancholię z gorączką podróży. Szczególna ta gorączka ogarniała wszystko: przypływ morza następował z wielkim szumem, okręt miotał się na kotwicy, a otaczające go barki poruszały się nieustannie.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/455
Ta strona została skorygowana.