Strona:PL A Daudet Jack.djvu/458

Ta strona została skorygowana.

— Stań tutaj.... rzekł starszy palacz.
Jack stanął przy jednej z tych płonących paszczy, które obracały się około niego, pomnożone i rozszerzone pierwszemi ruchami kołyszącego się okrętu. Trzeba było poruszać płonące ognisko, podniecać je, ożywiać, poprawiać bezustannie. Praca ta wydawała się Jackowi jeszcze okropniejszą dla tego, że nie był przyzwyczajony do podróży morskich, do gwałtownego kołysania się okrętu, które go i ciągle zataczało i rzucało ku płomieniom. Musiał się czepiać, ażeby nie upaść, i natychmiast puszczał rozpalone przedmioty, przy których chciał się utrzymać.
Pracował jednak z całą odwagą; lecz po godzinnej męczarni uczuł się ślepym, głuchym, bez tchu, dusiła go wzburzona krew, wzrok mu się mącił pod spalonemi rzęsami. Robił to, co widział, jak inni robili i cały mokry rzucił się pod „rękaw” wprowadzający powietrze, długą, płótnem objętą rurę, przez którą powietrze wpada z zewnątrz, wlewa się z góry pomostu strumieniami... Ach! jakżeż ono dobre.... Prawie w tejże chwili rzucono mu na plecy lodowaty płaszcz. Ten zabójczy przeciąg powietrza powstrzymał mu oddech i życie.
— Butelki! wołał ochrypłym głosem na palacza, który go wprzódy częstował wódką.
— Widzisz, kolego. Wiedziałem że tak będzie.
Połknął ogromny kubek, prawie czystego spirytusu; lecz tak był zziębnięty, że alkohol trzy-