Strona:PL A Daudet Jack.djvu/477

Ta strona została skorygowana.

myłki, Karolina wstaje, idzie do salonu..... Tym razem ktoś ją wola — od strony schodów. Biegnie otworzyć drzwi.
Gaz się nie pali, lampa, którą trzyma w ręku, rysuje w cieniu na schodach arabeski poręczy.... Nie, nikogo.... Jednakże pewna, że słyszała. Trzeba jeszcze zobaczyć. Przechyla się podnosząc dobrze światło. Wtedy coś łagodnego i przytłumionego, podobne do śmiechu, a zarazem do łkania, rozlega się na schodach, po których ogromny cień wchodzi, wlecze, opierając się o mur.
— Kto to?.... woła cała drżąca, ożywiona szaloną nadzieją, która ją pozbawia strachu.
— To ja, mamo.... Och! ja cię dobrze widzę.... odpowiedział jakiś ochrypły i osłabiony głos.
Ona szybko zbiega kilka schodów. To on, to jej Jack, ten wysoki skaleczony rzemieślnik, opierający się na dwóch kulach, tak osłabiony, tak wzruszony nadzieją ujrzenia matki, iż musiał odpoczywać na schodach, wołając do niej. Oto co zrobiła ze swojego dziecka.
Ani słowa, ani okrzyku, ani nawet pieszczoty. Stoją naprzeciw i płaczą patrząc na siebie.
Bywają fatalizmy śmieszności, które przyczepiwszy się do pewnych istot, czynią bezużytecznemi lub fałszywemi wszystkie ich objawy. Sądzonem było, ażeby Argentonowi, królowi Chybionych, wszystko chybiało. Wracając tego wieczoru do domu, postanowił, po długiej naradzie z przyjaciółmi, powiedzieć Karolinie fatalną wia-