Strona:PL A Daudet Jack.djvu/489

Ta strona została skorygowana.

Natychmiast postanowili, że nazajutrz ona pojedzie do Olszyn umieścić swojego syna.
Przybyli tam jednego z prześlicznych jesiennych poranków, miłych i srebrnych, podobnych do lata, lecz nie tak palących i ciężkich. Nie było najmniejszego wiatru, a natomiast śpiewy ptaków, szelest opadłych liści, zapach suchego siana, przypalonych krzaków, dojrzałych owoców. Ścieżki w lesie, zaledwie oświetlone, zasiane żółtym kwiatem, czując słabszy blask słońca, dawały mniej cienia, i ciche, podobne do aksamitu, biegły ku miejscom jaśniejszym. Jack rozpoznawał te wszystkie drogi. Gdy stąpnął po nich, przypominały mu się dziecięce lata, szczęśliwe, niezapomniane, w których pomimo zmartwień fałszywej pozycyi, czuł się wesołym w dobrej, swobodnej naturze. I ona także zdawała się go poznawać, przywoływać, przyjmować. W swej duszy, rozczulonej wszystkiemi wspomnieniami i całą niemocą, słyszał Jack głos pocieszający i słodki: Chodź do mnie, biedne dziecko, chodź do mojego powolnie i spokojnie bijącego serca. Wezmę cię w swoje objęcia, będę miała o tobie staranie. Ja mam balsam na wszystkie rany, a ten, co go szuka, już jest uzdrowionym....
Karolina wcześnie opuściła swojego syna, wszystkie okna małego domku były otwarte przy letnim powietrzu, z ogrodu, trochę nieuprawnego, dochodził szmer, kwiaty i owoce mięszały się odświeżając późną jesień, mały domek —