dnym i że już zostawił za sobą dawną swoją odrętwiałość, która ustąpiła miejsca jasnemu poglądowi na swoje smutne przeznaczenie i wreszcie, że ten pogląd jedynie mógł mu dać siłę do zwalczenia losu.
Pogrążony w tych myślach posępnych, zbliżał się do rogatki Lyońskiej, do tych biednych dzielnic, w których błoto wydaje się gęściejsze, mgła cięższa, ponieważ domy są tam ciasne, rynsztoki zapchane, a nędza ludzka zwiększa i wyolbrzymia wszystkie smutki natury. Była to godzina wyjścia z fabryk. Naród ogorzały, zmęczony potok ludzki, porywający z sobą mnóstwo zniechęceń i boleści, rozlewał się po trotuarach i szosie w kierunku winiarni, w kierunku tych klitek rogatkowych, z których niejedna wzywa swym szyldem: „Na pocieszenie” — jak gdyby pijaństwo i zapomnienie było jedyną ucieczką dla nieszczęśliwych. Jack złamany, wskróś przejęty zimnem, czując, że widnokrąg jego życia jest tak samo hermetycznie przed nim zamknięty, jak tego jesiennego, dżystego wieczoru, zrobił nagle giest i wydał krzyk rozpaczy.
— Oni mają słuszność do dyabła!... Trzeba pić!...
I przestępując jeden z progów zbrudzonych przez noclegi obrzydliwe lub bójki mordercze pijaków, dawny palacz kazał sobie podać podwójną miarkę witryolu[1]. Ale w chwili właśnie, kiedy
- ↑ Takie nazwisko daje lud paryzki wódce, wino nazywa się pichenet.