staruszki, która codziennie i tymże samym tonem wypuszcza w powietrze ranne, pozbawione jeszcze hałasów ulicznych, zawsze jedno i to samo zadanie, smutne jak skarga jakaś: „Osoby, które są teraz na wsi, muszą być bardzo szczęśliwe”. Do kogóż to mówi ta biedna staruszka? Do nikogo, do wszystkich, do siebie samej, może do kanarka, którego klatkę ozdobioną świeżą zielonością, zawiesza na swojej żaluzyi, może do wazoników z kwiatami ustawionych na futrynie. Jack podzielał jej zdanie i chętnieby wraz z nią wyrażał swą opłakaną żałość, gdyż pierwsza jej myśl, odważna i czuła, zawsze zwraca się ku spokojnej uliczce wiejskiej, ku tym drzwiczkom zielonym, gdzie są wypisane na blasze słowa: Dzwonek do lekarza. Otóż wtedy, kiedy on sobie tak marzył, zapominając na chwilę o swej wściekłej pracy, daje się słyszeć na schodach szelest sukni jedwabnej, klucz obraca się gwałtownie w zamku.
— Na prawo, woła Belizaryusz, zabierający się do robienia kawy, klucz zwraca się na lewo.
— Ależ na prawo, na prawo.
Klucz zwraca się coraz bardziej na lewo. Kramarz zniecierpliwiony idzie otworzyć, z maszynką do kawy w ręku; Karolina wpada do pokoju. Belizaryusz zdziwiony tym najazdem falban, piór, koronek, kłania się uroczyście, skacze na krzywych swych nogach, szura po podłodze z entuzyazmem, podczas gdy matka Jacka, nie poznając tej dziwacznej istoty jaka staje przed nią, przeprasza i cofa się do drzwi.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/584
Ta strona została skorygowana.