— Jestem bardzo zadowolony Jacku, mamy wreszcie towarzysza. Pani Weber widziała go i podoba jej się. Rzecz więc skończona. Pobierzemy się zaraz.
Chwila była stosowna. Biedak niknął, chudł, zwłaszcza kiedy widział, że lato posuwa się coraz bardziej i że przybycie kominiarczyków i handlarzy kasztanami jeszcze bardziej opóźniłaby jego szczęście; dla kramarza bowiem tego pory roku uosobiały się w nomadach ulicznych, tak jak dla wieśniaków — w ptakach wędrownych. Zbyt podległy przeznaczeniu, ażeby się miał skarżyć, okrzyk swój „kapelusze, kapelusze, kapelusze!” z takim smutkiem wydawał, że płakać się chciało. Ztąd to bierze się bezwątpienia ta melancholia, jaka w pewnych chwilach odczuwa się w krzykach Paryzkich, przedstawiających obojętnemi słowy wszystkie niepokoje i wszystkie smutki życia. Piosnkom tym, zawsze jednakim, ton jedynie znaczenie nadaje. Pomyślcie, ile to jest sposobów wołania „Ubranie sprzedaję! ” — pomyślcie, czy odważne wezwanie ranne podobne jest do wezwania wieczornego, do tego śpiewu znużonego, bezdźwięcznego, pozbawionego energii, jaki wydaje machinalnie przekupień, powracając do swego domu. Jack, który był mimowolną przyczyną smutku swojego przyjaciela, w równym prawie stopniu jak i on zachwycony był dobrą wieścią, o której dopiero co posłyszał.
— Doprawdy? obciąłbym ja widzieć tego towarzysza.
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/598
Ta strona została skorygowana.