gniazdem uraz, oburzenia i skarg na społeczeństwo. Z temi wykolejonymi ludźmi, Ida zgadzała się doskonale, współubolewała nad ich strapieniem, oni w zamian unosili się nad nią, pochlebiali jej, gdyż spodziewali się dostać od niej sześćset franków na maszynę do szycia, lub też potrzebną sumę na zakupienie sklepu; mówiła im bowiem, iż jest chwilowo w złych interesach, lecz jak tylko zechce, zostanie znów bogatą. Słychać więc było w posępnym i dusznym korytarzu zwierzenia, westchnienia:
— Ach! pani Levindré....
— Ach! pani de Barancy.....
A pan Levindré, który sobie wytworzył cały system polityki, wysnuwał ją w wyrazach donośnych, podczas gdy z brudnej izby, w której towarzysz wytrzeźwiał się, rozlegało się głośne i monotonne chrapanie. Lecz i Levindrowie wychodzili czasami w niedzielę do swoich krewnych, przyjaciół, lub na ucztę wolnomularską, co im zaoszczędzało obiad. W takie dnie, ażeby uniknąć nudów, melancholii z osamotnienia, Ida schodziła do czytelni pani Lévêque, gdzie już Jack wiedział, że ją tam znajdzie.
Ten mały sklepik, napełniony książkami o zielonych grzbietach, które słychać było stęchlizną, literalnie był zapchany broszurami, illustracyami staremi, książkami za su dla żołnierzy lub rycinami mód, rozłożonemi na wystawie. Światło i powietrze dostawały się tu tylko przez otwarte
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/629
Ta strona została skorygowana.