tycznymi krzewami, ruinami, na których chętnie wypisałaby swoje nazwisko. Wreszcie, gdy się już dosyć nachodzili, siadali na samej górze, na ławce, która dominowała z wierzchu nad tym cudownym widokiem. Błękitnawy Paryż, tonący w ruchomym i oddalonym kurzu, rozciągał się pod ich nogami, jak olbrzymia kadź, dysząca gorącym ługiem i głośną wrzawą. Wzgórza, otaczające przedmieście, tworzyły w tej mgle ogromne koło, Montmartre z jednej strony, Père-Lachaise z drugiej łączyły się z dawnym Montfaucon.
Niedaleko ztąd nasuwał się widok zabaw ludowych. W krętych alejach, między wijącemi się ulicami ogrodu, postrojeni sklepikarze, kręcili się około muzyki, podczas gdy wysoko na pozostałych starych wzgórzach, śród zielonej murawy wyrobnicze rodziny rozpościerały się jak stada na szczytach gór; biegano tam, taczano się, zbiegano, puszczano ogromne latawce, z donośnym krzykiem, który się rozlegał w powietrzu nad głowami spacerujących. Rzecz dziwna, wspaniały ten skwer, rozłożony w robotniczej dzielnicy, będący niejako pochlebstwem cesarstwa dla mieszkańców La Villette i Belleville, wydawał im się zbyt starannie utrzymanym, zbyt wygracowanym; zaniedbywali go więc dla swoich starych wzgórz, bardziej niebezpiecznych i wiejskich. Ida patrzyła na te zabawy nie bez pewnej wzgardy, i tu jeszcze jej postawa, podparcie głowy ręką, figury, parasolką na piasku kreślone, mówiły:
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/636
Ta strona została skorygowana.