„Ach! jakże ja się nudzę!” Jack czuł, że jej nie wystarcza w tej ustawicznej melancholii; chciałby zaznajomić się z jaką uczciwą i niezbyt pospolitą rodziną, gdzie jego matka miałaby towarzystwo kobiet, którymby mogła powierzać wszystkie dzieciństwa swego umysłu. Raz zdawało mu się, że znalazł to, czego szukał. Było to właśnie jednej niedzieli w ogrodzie Buttes-Chaumont. Szedł przed niemi jakiś stary poczciwiec, miał minę wieśniaczą, przygarbiony, w ciemnym kaftanie, obok niego dwoje małych dzieci, do których pochylał się z zajęciem, niezachwianą cierpliwością, jaką tylko dziadkowie posiadają.
— To jakaś znajoma mi twarz, mówił Jack do swojej towarzyszki, tak.... nie mylę się... to Roudic.
Rzeczywiście był to Roudic, lecz tak się zestarzał, pochylił, że dawny uczeń z Indret poznał go nadewszystko po idącej obok niego wnuczce, kwadratowej, pyzatej, jak wyciosana w zmniejszonym kształcie podobizna Zenaidy, chłopcu zaś brakowało tylko celniczego kepi, ażeby był zupełnie podobnym do Mangina.
— Masz go! chłopiec... rzekł poczciwiec do zbliżającego się Jacka, a smutny uśmiech, rozjaśniający mu twarz, ukazał jej zniszczenie. Wtedy Jack spostrzegł, że Roudic miał krepę na kapeluszu; obawiając się więc odnowić świeżego smutku, o nikogo nie pytał. W tem z drugiej strony alei ukazała się Zenaida; bardziej otyła
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/637
Ta strona została skorygowana.