kąc nogi jak Jack. Wszyscy z głębokiem cierpieniem oczekiwali opatrzenia lekarza, który miał im udzielić albo odmówić karty wejścia do szpitala. Toteż potrzeba było słyszeć, jak oni rozmawiali z sobą o swoich chorobach, jak je naumyślnie powiększali, jak się starali przekonać sąsiadów swoich, że byli od nich daleko słabsi. Wszystkich tych żałobnych rozmów słuchał Jack, siedząc pomiędzy grubym dziobatym mężczyzną, który kaszlał straszliwie, i nieszczęśliwą młodą kobietę, obwijającą czarnym szalem cień swego ciała, z twarzą wązką, na której nos i usta były tak cienkie i blade, że oczy tylko zdawały się być żyjącemi, a te oczy obłąkane były wizyą niedalekiej godziny. Stara jakaś, z koszykiem pod pachą, ofiarowywała biszkopty, bułeczki kurzem pokryte i twarde tym zgorączkowanym, umierającym, a chociaż każdy ją odepchnął, ona ciągnęła dalej swój obchód w milczeniu. Nakoniec drzwi się otwarły i ukazał się człowiek muskularny, a zawiędły — doktór!
Na raz zapanowało głębokie milczenie na ławach, gdzie kaszel się podwoił, a miny jeszcze bardziej się skrzywiły. Wyprostowawszy sobie palce na blasze pieca, doktór przeglądał chorych wokoło siebie badawczym wzrokiem uczonego, który niepokoi pijaków i mających nieczyste sumienie. Potem zaczął obchodzić salę, a za nim szedł chłopak rozdający bilety do rozmaitych szpitali. Jakaż to była radość dla tych
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/695
Ta strona została skorygowana.