dnak czuł on tenże sam ciężar na całem ciele, coś zimnego, ważkiego, bezwładnego, okropnego, co posługacze, przybiegłszy na jego krzyki, pośpieszyli podnieść i położyć na łóżko sąsiednie, zaciągając naokoło firanki ze zgrzytem ponurym.
— O to ci śpioch. No „jedynasty bis”, obudź no się.... Teraz wizyta.
Jack otwiera oczy, a pierwszą rzeczą, która je uderza, są nieruchome draperye spadające aż do ziemi wokoło sąsiedniego łóżka.
— Acha! mój kochany chłopcze, zdaje się, żeś miał tej nocy strach nielada.... Toż to ten biedak spadł na twoje ramy, ruszając się gwałtownie.... To ci musiało strachu napędzić.... Wyprostuj się trochę, żeby cię można zobaczyć.... Ho! ho, jakżeś ty słaby!
Mówiący te słowa jest człowiekiem mającym trzydzieści pięć do czterdziestu lat, z czapeczką aksamitną, z wielkim białym fartuchem sięgającym aż do piersi, z brodą blond, z okiem dowcipnem i cokolwiek szyderczem. Opatruje on chorego, zadaje mu kilka pytań:
— Jakież twoje zajęcie?
— Jestem mechanikiem.