Upłynęło półtora roku od czasu, jak Walentyna de Chantocé opuściła Paryż; obecnie powracała do pałacu Varades’a, posłuszna woli opiekuna. Nizkiego wzrostu, blondynka o czarnych oczach, więcej powabna niż piękna, bardziej uczuciowa niż wykształcona, nie pozbawiona jednak wrodzonego sprytu i żywej wyobraźni, Walentyna, dzięki szczęśliwemu swemu usposobieniu, obiecywała zczasem należeć do liczby tych kobiet, które w osobach bliżej z niemi żyjących, miłość wzbudzają, z łatwością i stanowią najdroższy skarb w ich życiu. Dłuższy pobyt na wsi rozwinął jej siły fizyczne; chorobliwą bladość twarzy młodego wieku, zastąpiła śnieżnej białości cera, po za którą przebijał się różowy kolor czystej i młodej krwi, nakształt lekkich kropelek rosy na powierzchni zwierciadła.
Marta, wśród zmartwień i kłopotów życia, potrochu zapomniała o Walentynie. W ostatnich czasach nader rzadko pisywała do niej. Ujrzawszy ją niespodzianie, zdziwiona była, że znala-