dosyć silny wiatr uginał drzewa. Jasno przyświecający księżyc pozwalał rozróżniać wszystkie wokoło przedmioty.
Walentyna czekała przez pięć minut, zanim usłyszała dwa lekkie uderzenia do drzwi ogrodu. Był to znak umówiony.
— Czy to pan, panie Vilmort? — spytała Walentyna przytłumionym od wzruszenia głosem.
I nie czekając odpowiedzi, drżąc, włożyła klucz w zardzewiały zamek. Zaledwie po kilku bezowocnych usiłowaniach, zdołała klucz obrócić. Wreszcie, dawno nie otwierane drzwi, ustąpiły przy wspólnych usiłowaniach Walentyny i Rajmunda, który ze swej strony pchał je całą siłą.
— Otóż jestem — rzekł przechodząc próg. — Nie obawiaj się pani niczego.
I spiesznie zamknął drzwi za sobą. Oboje stali tak chwilę nieruchomi, jedno naprzeciw drugiego.
— Chodź pan, chodź — zawołała Walentyna, która pierwsza odzyskała krew zimną.
Rajmund podał jej rękę. A gdy zlekka się na nim oparła, opanowało ją jakieś dziwne upojenie, jakieś nad wyraz słodkie uczucie, przed którym ustąpiły niedawne cierpienia, przez jakie przechodziła.
— Jak się ma pani Varades? — spytał Rajmund.
Strona:PL A Daudet Na zgubnej drodze.djvu/173
Ta strona została skorygowana.