Nie upłynął kwadrans, kiedy niespodziewanie dały się słyszeć w sąsiednim pokoju czyjeś kroki. Tajemne przeczucie mówiło Walentynie, że to Rajmund i Marta. Podniosła się z zamiarem ucieczki, kiedy nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i weszli.
Walentyna zdołała zaledwie cofnąć się do alkowy, w którą łóżko Varades’a do połowy było wsunięte, i ukryła się po za zieloną, jedwabną, fałdzisto od sufitu do ziemi spadającą firanką.
Marta weszła pierwsza. Zbliżywszy się do łóżka, dotknęła pewną ręką ciała męża i rzekła:
— Nie żyje!... więc to prawda!... Ach, biedaku! ileś ty nam złego wyrządził!...
Była to cała mowa pogrzebowa wypowiedziana zbolałem sercem wdowy. Następnie dodała:
— Tutaj powinny być pieniądze.
Pobiegła do żelaznej kasy, którą Varades pozostawił na pół otwartą, a znalazłszy same tylko papiery bez rzeczywistej wartości, rzekła: