Wszystko to nadawało temu zakładowi powierzchowność bolesną, rozdzierającą serce.
Dom, w którym dzieci umierały, nie mógł być wesoły; niepodobna było odnaleźć tutaj ani drzew kwitnących, ani gniazdek rozkosznych ptasząt; nawet woda tutaj wydawała się strumieniem żółtawej piany.
Cała rzecz zdaje się odtąd była wszystkim wiadoma. Dr. Jenkins, tak bezprzykładny w pielęgnowaniu chorych, obecnie wydawał się znużonym i wszelkie jego usiłowania okazywały się niepraktycznemi, niepodobnemi do wykonania.
Bóg jeden tylko wie, dlaczego mimo nadzwyczajnej gorliwości, wszystko jakoś nie szło jak należy.
Oprócz doktora, był jeszcze i praktykant wielkich zdolności, p. Pondevez, elew szpitala w Paryżu, — przy nim zaś, dla ściślejszego i staranniejszego dozoru, kobieta, pani Polge, znana ze swego doświadczenia. Dalej bony, praczki, usługa żeńska przy słabych. Do służby również należeli i mężczyźni, jak furmani, lokaje, posługacze, tragarze itd. Nakoniec stanowiły ważną część dobrodziejstw instytutu kozy karmicielki, a mianowicie z Tybetu, słynące z wielkiej ilości mléka.
Wszystko było urządzone wyśmienicie, wykonanie pozostawiało tylko wiele do życzenia. Przedewszystkiem wzbudzało niezadowolenie sztuczne karmienie dzieci, za pośrednictwem kóz.
Biedne dzieciaki opierały się temu całą siłą i nie chciały zgoła ssać kóz. Przekładały raczej śmierć, niż dotknięcie się kozy.
Bo wreszcie czyliż Jezus Chrystus w swojej stajence w tenże sam sposób był karmiony? Czyliż to nie była kobieta, karmiąca go własną piersią, na której łonie spoczywał, gdy nie był głodny i spragniony.
Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/157
Ta strona została skorygowana.