Strona:PL A Daudet Nabob.djvu/165

Ta strona została przepisana.

Pośrodku sali krążyły tu i owdzie kobiety, niosąc na rękach tłumy bielizny, z kluczami w ręku, doglądając tak zwanych usypiaczek, czyli slug, które kołysały dzieci.
Mimo panującego ruchu i czynności dozorczyni, pierwsze wrażenie, nie było zbyt przychylne.
Wszystkie te pokrycia kolebek, po większej części z białego muślinu, ta posadzka wywoskowana i błyszcząca, od której jaskrawo odbijało się światło dzienne, czystość zbyteczna szyb przepuszczających wielkie snopy promieni słonecznych, jakby naumyślnie składały się na obraz smutny, na widok niezbyt zachęcający. Oświecały one albowiem zanadto chudość nadzwyczajną elewów instytutu. Pod promieniami słońca, malcy przedstawiali się jak widma blade, jak śmiertelny, biały całun!
Niestety! najstarsze z nich miało zaledwie sześć miesięcy, inne dopiero po dwa tygodnie; na każdej z tych twarzy zarysowała się już jakaś przedwczesna boleść, niby zarodek choroby; główki ich prawie jeszcze nagie, bez włosów, otaczały koronki szpitalne, jakby chusty grobowe! Dzieciny w tych żłobkach eleganckich wyglądały jak w grobach!
Zkąd te cierpienia? Co to wszystko znaczy? Przecież miały to, co im było potrzeba?
Były w nich zarodki przyszłych chorób!
Dzieci te przychodząc na świat, przynosiły ze sobą po większej części dziedziczne rodzicielskie słabości, jak rozwijających się w przyszłości skrofułów, niedokrwistości i t. d.
To oto dziecię ma już okryte wrzodami podniebienie, tamto na czole liszaj krwawiący się, wszystkie zaś nadzwyczaj wycieńczone.
Po większej części umierały z głodu.